środa, 8 października 2014

Dzień pierwszy - zaczyna się słabo, ale potem już tylko lepiej

Ledwie podróż się zaczęła, a już szereg emocji na lotnisku. Dokładnie odmierzony linijką bagaż podręczny nie zmieścił się na szerokość do boxu Wizzaira. Oczywiście dopłata 167 PLN to jawne zdzierstwo, trzeba było więc szybko przeorganizować pozostałe walizki a nieszczęsny za duży bagaż wrócił sam taksówką do domu – powstał niepotrzebny koszt, ale nie tak wysoki, jak wykupienie „dużego bagażu podręcznego”. Z Wizzairem już kiedyś mieliśmy przygody –mieliśmy lecieć do Rzymu, ale niespodziewanie dzień przed odlotem wybuchł wulkan na Islandii i wszystkie loty zostały odwołane. Co prawda pieniądze w końcu oddali, ale wniosek trzeba było pisać kilkukrotnie bo wciąż „się gubił” i czekaliśmy na pieniądze ponad trzy miesiące.
Kolejne stresy przy prześwietleniu bagażu – zapomniałem że w plecaku od laptopa noszę ze sobą perfumy – scyzoryk na szczęście wcześniej przerzuciłem do bagażu odprawianego. Na szczęście pan był wyrozumiały, tylko że plecak trzeba było częściowo rozpakować i jeszcze raz prześwietlić.


W samolocie tradycyjnie płaczący bobas w tym samym rzędzie – na szczęście rozpoczęliśmy oglądanie filmu ze słuchawkami na uszach, a bobas poszedł grzecznie spać.
Niestety to nie był koniec nieszczęść - nie wiadomo kiedy i jak pomiędzy samolotem a autobusem zaginęły moje słuchawki i w autobusie nie mieliśmy jak oglądać filmu :(
Lot przebiegł w trudnych warunkach - za Nowym Tomyślem wzlecieliśmy ponad chmury i przez cała drogę widać było tylko morze mleka poniżej nas, a lądowanie przy wietrze 120 km na godzinę było trudne, ale pilot był naprawdę niezły i posadził maszynę bez zbędnego stresu.

Po lądowaniu w automacie obok pasa do odbioru bagażu kupiłem bilety na autobus do Paryża - można tam płacić tylko kartą, ale jeśli ktoś chce zapłacić gotówką, to bilety można też kupić zaraz obok przystanku, skąd odjeżdża autobus.

Do przystanku trudno nie trafić, bo jest zaraz przy wyjściu z terminala 1, który jest tak naprawdę dużym barakiem, a napisy oznaczające przystanek są duże i widoczne z daleka.

Autobus odjechał 25 minut przed czasem, kiedy stwierdził, że nikt nowy już się nie pojawi. Podróż trwała trochę ponad godzinę i tuż po 15 znaleźliśmy się w okolicach Porte Maillot. Stamtąd najkrótsza droga na stację metra wiedzie poprzez centrum kongresowe. W automacie tuż przed wejściem na stację kupiliśmy sieciówki na strefy 1-3 na 5 dni, żeby nie mieć stresu z martwieniem się o przemieszczanie się po Paryżu.

Liniami 1 i 13 dostaliśmy się w okolice naszego hoteliku zwanego Alexandrine Opera położonego zaraz obok stacji metra Liege.

Hotel ma niby 3 gwiazdki, ale w Polsce pewnie by tylu nie dostał. Pokoje są tak małe, że mieści się w nich tylko podwójne łóżko.



Zdjęcia były robione z narożnika pokoju, więcej nie dało się ująć :) Oznacza to, że pokoje nie dość, że są prawie dwa razy droższe, to są także dwa razy mniejsze niż w Rzymie. Jest to ponoć standard w Paryżu - czytając recenzje hoteli na booking.com wychodzi na to, że wszędzie pokoje są ekstremalnie małe. Na szczęście poza małością jest naprawdę przytulnie i okolica jest miła.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od konsumpcji w polecanej boulangerie Maison Landemaine.

Jednakże jedzenie nie zrobiło piorunującego wrażenia - quiche tłuste i zimne, najlepszy z całego zestawu był według mnie flan.

Kolejnym etapem wycieczki był cmentarz Montmarte. Nie byłem pewien, czy na niego pójść, ale jako że dotarliśmy do hotelu wcześniej niż przewidywałem mieliśmy czas odwiedzić cmentarz. To był słuszny wybór - z miejsc odwiedzonych dzisiaj zrobił on na nas największe wrażenie. Ze wszystkich cmentarzy, które dotąd widziałem, ten był najbardziej klimatyczny i zupełnie inny. Dotąd nie widziałem cmentarza, nad którym przebiegałaby ulica na moście tuż nad grobowcami. Poza tym zadziwiające ukształtowanie terenu powoduje, że grobowce wznoszą się na rożnych poziomach. Przy wejściu jest mapa z oznaczeniem miejsc pochówku najbardziej znanych osób, w tym naszego wielkiego poety romantyzmu Juliusza Słowackiego.

















Stamtąd udaliśmy się na Montmartre skomplikowanym spacerem po klimatycznych uliczkach, koło młynu Galette,

przez plac du Tertre,

bazylike Sacre Coeur,



kościół Saint-Pierre (zadziwiające jak zupełnie pozbawiony turystów w porównaniu z kłębiącym się tłumem tuż obok na placu Tertre).

Przed wejściem do kościoła spożyliśmy pyszne grzane wino za 3 EUR za 170ml - naprawdę polecam

Potem w dół do placu Abbesses





do placu Pigalle i bulwaru Clichy z Moulin Rouge i szeregiem klubów nocnych i sex shopów.



Na placu Clichy wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas w okolice Opery

Stamtąd Wielkimi Bulwarami przez plac Vendome udaliśmy się pod Madeleine, który już niestety była zamknięty i dalej przez plac Concord i pomiędzy Petit i Grand Palais, mostem Alexandra III doszliśmy na Esplanade des Invalides.





Niestety zaczęło gwałtownie padać i zgłodnieliśmy więc za pomocą autobusów wróciliśmy w okolice wybranych na kolację lokali. Komunikacja autobusowa nie sprawdziła się jednak albowiem pomimo informacji na przystanku, że autobus powinien być co 15 minut, za każdym razem naczekaliśmy się znacznie więcej tracąc wartościowy czas.
Pierwszy z wybranych lokali okazał się tak pełen, że bez rezerwacji nie było szans się do niego dostać, natomiast drugi - Les Affranchis przy rue Henry Monnier 5 znalazł dla nas na szczęście wolny stolik i to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo konsumpcja była wyśmienita. Trudno powtórzyć co zamówiliśmy - coś ze świni i coś z kurczaka, ale mimo bogatego opisu w karcie trudno było ustalić z czego się te dania składają. Karta ma tylko cztery pozycje głównego dania, dzięki temu nie trzeba się trudzić w wyborze :) Także zaproponowane białe wino okazało się tak doskonałe, że spożyliśmy całą butelkę, podaną w fajnym ochładzający ubranku.





Stamtąd spacerem, bo na szczęście w międzyczasie przestało padać, udaliśmy się do hotelu na zasłużony odpoczynek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz